Palone mosty i tulipany

W miastach słońce wschodzi inaczej. Wiedzą o tym wszyscy, którzy wracają z nocnej zmiany do domu oraz tajne służby, które przychodzą o czwartej nad ranem do twego mieszkania. Ale na ten temat najwięcej mogą powiedzieć ci, cierpiący na bezsenność. Gdy bladym świtem piją kolejną kawę siedząc na parapecie sypialnianego okna widząc za szybami szare budynki i poranną mgłę. Jest już wtedy widno, ale słońca ciągle nie widać.. Dopiero po kwadransie z wolna zaczyna pojawiać się nad dachami. Gdy kubek kawy jest już pesymistycznie w połowie pusty zaczynają rozbrzmiewać dzwony w kościołach. Potem trzeba już tylko dojeść zimne kolacjo-śniadanie, zawiązać krawat i pojechać na osiem godzin za biurko. Ale pewnego dnia Sebastian nie ubrał marynarki i nie wsiadł za kierownice swojej Hondy. Wyłączył telefon a potem wyszukał opuszkami palców niewielką bliznę na karku i wbił w nią paznokcie. Ciepła strużka krwi spłynęła wzdłuż kręgosłupa. Jednym zdecydowanym szarpnięciem wyszarpnął z gniazda rdzeniowego niewielki chip. Wyrzucił go przez okno. Wspomagany biomikroprocesor wart kilkaset tysięcy Euro roztrzaskał się o jeszcze przedrewolucyjny, lubelski chodnik.

– Bez tego można żyć – powiedział sam do siebie. Usiadł przed półholograficznym ekranem komputera i głosowymi komendami zlecił przelanie jego wszystkich oszczędności na dawno nieużywane konto Banku Genewskiego. Szwajcaria ciągle jako ostatnie państwo Starego Kontynentu pozostawała niezależna. Szara plama na szkolnych mapach Europy. Sól w oku Euroradnych. Drzwi do innego świata.

-Przelew dokonany pomyślnie. Czy masz jeszcze jakieś życzenia? – Spokojny głos wirtualnej obsługi klienta wyrwał Sebastiana z zadumy. Wyłączył komputer i wyjął z niego mikroogniwo. W tym momencie zawahał się po raz pierwszy. Co dalej? Policja będzie w jego mieszkaniu najpóźniej wieczorem. Niestawienie się do pracy i zniszczenie biomikroprocesora finansowanego z kasy Unii. Grozi mu za to w najlepszym wypadku rok pracy w obozie resocjalizacyjno-edukacyjnym. Sebastian słabo znał historię, ale chyba w dwudziestym wieku mówiono na to kołchoz. Opowiadał mu o tym kiedyś Bryan, jeszcze za czasów studiów. Pili wtedy polską przedrewolucyjną wódkę, a zagryzali jednym z ostatnich na wolności złowionych łosiów bałtyckich. Rozmawiali o sytuacji w Europie z czasów wielkich wojen światowych.

– Bastian. Oni tam mordowali twoich rodaków. Rozumiesz? A te kołchozy nie różniły się niczym od naszych placówek resocjalizacyjnych. Tylko, ze teraz dołączają do tego polityczne pranie mózgu. – Nie spotkali się potem nigdy więcej. Raz tylko Bryan wysłał mu krótkiego maila z zaszyfrowanego konta. Było to zaraz po wprowadzeniu blokady prewencyjnej wokół Wysp Brytyjskich. „Żyję i jestem czysty. Uciekłem w ostatnim momencie jednym z samolotów. Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, szukaj w Zurichu hotelu Czarny Tulipan. Pytaj tam o nazwisko Blaushitz. Wybacz, ale wirus właśnie trwale niszczy twoje dyski i odcina cię od sieci. Bryan” Po jakimś roku Sebastian zapomniał o przyjacielu ze szkolnej ławy. Pracował jako młody i zdolny ekonomista dla korporacji LETI. Był jednym z pierwszych, których poddano instalacji gniazda rdzeniowego. Raz nawet dostał propozycje brania udziału w akcji propagandowej dla młodzieży. Miał być wzorowym przykładem Europejczyka. Odmówił z braku czasu. Dziwnym trafem został wtedy zdegradowany i odebrano mu urlop wypoczynkowy na Cyprze. Od tamtej pory ani razu nie wychylał się przed szereg. Aż do tego poranka, gdy coś w nim pękło i nie poszedł do pracy. Nie wiedział, co dalej zrobić. Wyjazd do Szwajcarii i odnalezienie Bryana to był jakiś punkt zaczepienia, ale przekroczenie granicy w ciągu kilkunastu godzin graniczyło z cudem. Na pozwolenie opuszczenia Zjednoczonej Europy czekało się miesiącami przy dobrych znajomościach. Co prawda Sebastian miał sporo bliższych i dalszych przyjaciół na całkiem wysokich szczeblach, ale nie mogli oni, aż tak wiele. Ale Juliette… Skoro potrafiła przemycić alkohol w czasie najostrzejszej prohibicji, to przerzut jednego człowieka nie powinien być problemem. Tylko jak się z nią skontaktować nie używając sieci? W każdym przecież momencie korporacja może wezwać policję polityczną. Odpowiedzią był klub Popielniczka znajdujący się w przemysłowej dzielnicy Puławy, gdzie, co czwartek zbierali się nieliczni muzycy, którzy nie dali się zniszczyć wszechobecnej modzie na elektroniczne brzmienia. Co tydzień banda niewykształconych ekonomicznie, więc niewiele wartych dla państwa wywrotowców grała stare hity pamiętające nierzadko czasy wielkiego kryzysu? Juliette pojawiała się tam często ze swoim nieśmiertelnym poobijanym basem. Sebastian biegiem udał się do garażu i odpalił dwuosobową Hondę napędzaną testowym mikroogniwem termojądrowym.

– Najwyżej zaliczę jakąś ścianę – Wyrzekł, gdy z uśmiechem wpisywał w komputer na desce rozdzielczej polecenie sformatowania dysku. Za czasów wczesnej młodości jeździł po podwórku starym samochodem dziadka, więc potrafił samodzielnie prowadzić.

– Formatowanie systemu. Tryb awaryjny, zalecane jest zatrzymanie pojazdu i czekanie na zakończenie instalacji. Łącze się z twoim komputerem osobistym w poszukiwaniu odpowiednich sterowników. Proszę czekać – zakomunikował przemiły kobiecy głos. Sebastian po raz kolejny się uśmiechnął.

– Chyba się nie połączysz kochana – Idealnie cichy silnik zawibrował i srebrna Honda ruszyła z miejsca. Rzadko widziano na ulicach samochody produkcji innej niż Europejskiej, toteż japoński majstersztyk motoryzacji wyróżniał się na tle nieprzeliczonych, prawie identycznych Volkswagenów i Skod. Dotarł do Popielniczki w mniej niż cztery godziny, co było niemałym wyczynem biorąc pod uwagę zakorkowane wiecznie ulice Lublina. Zaparkował wóz kawałek od baru, by nie wzbudzać podejrzeń. Pewnym krokiem wszedł do środka. Pierwszym, co go uderzyło był zapach papierosów. Rzadko już można było spotkać palacza. Wszechobecna moda na zdrowy tryb życia i niepalenie spowodowała bankructwo wszystkich firm tytoniowych. Właśnie między innymi przemytem całych kartonów Marlboro i Cameli zajmowała się Juliette. Bar był niewielki i sprawiał wrażenie bardzo starego. Stoliki były zrobione z machoniu. Zdziwiło to Sebastiana, gdyż od kilkunastu lat drewno było statusem luksusu w świecie tworzyw sztucznych. Na niewielkiej scenie stało trzech muzyków. Dwóch gitarzystów i saksofonista. Grali miłą dla ucha i lekką melodię. W lokalu było niewiele osób siedzących po dwie, trzy osoby przy każdym stoliku. Sebastian zajął wolne miejsce i przyjrzał się dokładniej barowi. Za ladą stał mężczyzna w sile wieku. Niezbyt wysoki, ale barczysty o szpakowatych już włosach. Delektował się muzyką nie zważając na niecierpliwe skinienia klienta spragnionego kolejnego piwa. Bastian chciał nawet do niego podejść, ale w tym momencie poczuł na swoim ramieniu delikatny dotyk czyjejś dłoni. Usłyszał lekko zachrypnięty kobiecy półszept przy uchu
– Obiecałeś mi kiedyś, że nie zetniesz włosów – Juliette była bardzo pamiętliwa.


Majowe słońce powoli ustępowało miejsca sierpowatemu księżycowi. Pomimo smogu przesłaniającego gwiazdy noc była jasna. Leżeli na dachu jednego z nowo postawionych budynków osiedla imienia Budowniczych Zjednoczonej Europy. Wokół nich poniewierało się kilka butelek po piwie i paczek po papierosach. Bastian był już dobrze pijany i powoli przestawał unikać wzroku niedawno poznanej Francuzki. Urzekła go swoim okropnym akcentem i kasztanowymi włosami. Patrzyła teraz na niego roziskrzonymi oczami.

– Gdybyś zapuścił włosy, byłby z ciebie niezły przystojniak. – Rzuciła z lekkim uśmiechem.
– No to nigdy ich nie zetnę. – Odparł bez namysłu.
– Obiecujesz? – Uniosła lekko brwi ze zdziwienia, czy też z rozbawienia.
– Obiecuję. – Powiedział patrząc jak odrzuca zgrabnym ruchem z twarzy spory kosmyk. W nikłym świetle nie potrafił doliczyć się jej piegów na zgrabnym, lekko zadartym nosku. Przysunął się bliżej i delikatnie ją pocałował. To był odruch. Przez moment patrzyli na siebie w ten dziwny pytająco-zachęcający sposób. Potem już tylko zrzucali z siebie w pośpiechu ubrania kalecząc sobie usta zaciśniętym zębami. Gwiazdy zdawały się być bliżej i świecić jaśniej, a świat był czymś zupełnie abstrakcyjnym. Zbudziła ich poświata słońca wyłaniająca się zza praskich korporacyjnych wieżowców. Pierwszym, co zauważy Bastian nie była wcale delikatna, jeszcze dziewczęca cera ramion Juliette. Jego uwagę zwrócił czerwony dysk prawie całkiem przesłonięty przez konstrukcje ze szkła i metalu. Promienie rozpraszały się na ciemnym smogu, tworząc piękne wzory kontrastujące z szarą rzeczywistością. W szkole kiedyś mu mówiono jak nazywa się takie zjawisko, ale wolał teraz tego nie pamiętać. Ostatni raz czuł się tak w wieku siedmiu lat gdy ojciec pokazywał mu białe klify w Dover. Chłonął słone morskie powietrze i cieszył się, tak jak tylko dzieci potrafią to robić.
– Tato! Jesteśmy tu jak królowie świata! – Ojciec uśmiechnął się wtedy z wyrazem twarzy mentora.
– Królów nie ma juz od bardzo dawna synku. Teraz wszyscy jesteśmy równi. – Musiało minąć wiele lat zanim Bastian zrozumiał jak mało było w tym racji.


Reszta wieczoru zeszła im na wspominaniu wspólnego roku na uniwersytecie w Pradze. Bastian nie wiedział jak podjąć temat Szwajcarii. Poza tym był mocno rozkojarzony. Od kilku lat nie miał kobiety, zwyczajnie brakowało mu na to czasu. Teraz nie potrafił pojąć jak to możliwe, że jakiś człowiek może mieć w sobie tyle wdzięku i prawdziwości. Gdy wychylił trzeci kufel piwa świat zaczął kołować zbyt mocno. Od alkoholu też się odzwyczaił. Unia robiła wszystko by wprowadzić dobrowolną abstynencję wśród obywateli, ale przynosiło to marne efekty. Przymusowa prohibicja nie wchodziła w grę. Zbyt dobrze pamiętano zamieszki wywołane kilkanaście lat temu przez warszawskich studentów. Spłonął wtedy gmach polskiego parlamentu. Podpalony spirytusem z sejmowych zapasów. Bastian był wtedy na wyjeździe szkoleniowym w Lizbonie. Z mieszanymi uczuciami przyjmował informacje o kolejnych ofiarach śmiertelnych interwencji policyjnej. Z jednej strony był poirytowany bezmyślnością zamieszek, a z drugiej przecież był studentem i Polakiem.

– O czym tak rozmyślasz Sebastian? – Zapytała Juliette. Spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Wstał zza stołu, uchwycił jej dłoń i wyprowadził z lokalu.
– Idziemy na spacer. Długi spacer. – Spacer nie był długi. Od wspomnień z dawnych czasów było im bardzo blisko do jej sypialni. Kochali się bez słów będąc na pograniczu ulotnej chwili i niejasnych wspomnień z dawnych czasów. On otumaniony alkoholem i dotykiem kobiecego ciała. Ona z bolącym sercem. Zbyt dobrze pamiętała ich ostatnie spotkanie. Odezwał się do niej dopiero, gdy potrzebował wizy. Mężczyźni…

Pierwszy raz od dawna Sebastian nie widział wschodu. Słońce było już wysoko na niebie kalecząc jego oczy ostrymi promieniami. Usiadł na krawędzi łóżka i rozejrzał się po pomieszczeniu. Pokój Juliette był ciasny, ale urządzony w ten sposób, że miejsca starczało akurat na wszystko. Ciepłe kolory ścian nadawały mu przyjemną atmosferę. Ubrał porozrzucaną w nieładzie odzież i spojrzał w niewielkie lusterko zawieszone nad szafką nocną. Był chorobliwie blady, cienie rysowały się pod jego niebieskimi oczami, a blond włosy zazwyczaj przyczesane na bok, fruwały w nieładzie na wszystkie strony, miotane ciepłym powiewem powietrza z otwartego na oścież okna. Kątem oka zauważył leżącą na blacie karteczkę. Dopiero po chwili zastanowienia zdołał rozczytać zawijaste pismo. Od dobrych paru lat używał tylko drukowanej czcionki. Słowa napisane w elegancki sposób niebieskim atramentem układały się w zdanie „Dziś o osiemnastej przy Siódmej Alei spotkasz mojego człowieka. Rozpozna cię i dostaniesz wizę. Twoją Hondę potraktowałam jako zapłatę. Juliette.” Poczuł lekkie uczucie w sercu. Zabolał go chłodny ton wiadomości. Samochodem się nie przejmował i tak musiał się go pozbyć.

Wyszedł przez automatyczne drzwi z mieszkania i zjechał windą na parter. Znajdował się w fabrycznej części miasta niedaleko fabryki maszyn rolniczych. Przejeżdżał tędy jedynie, gdy musiał udać się do centralnej siedziby firmy w Warszawie, ale znał okolicę na tyle by dojść do siódmej alei. Dzień był mocno gorący i bezchmurny. Bał się, że jego niechlujny wygląd zwróci uwagę przechodniów, ale ludzie mijali go obojętnie. To nie było prowincjonalne centrum Lublina ani bulwary „warszawki”. Robotników korporacyjnych fabryk obchodziło jedynie to, by dotrzeć do pracy na czas i przynieść rodzinie kolejny karnet na ekologiczną żywność. Po raz pierwszy od dawna, Bastian zobaczył swoje miasto od zaplecza. To nie był już ten bogaty Lublin z wieżowcami w centrum i przystojnymi młodzieńcami w garniturach. To były przedrewolucyjne kapitalistyczne slumsy. Z zamyślenia wyrwał go gardłowy głos

– Od teraz nazywasz się Wołostowicz. Wizę spal jak tylko wysiądziesz z pociągu. Jasne? No, to poczęstuj fajką za usługę.- Sebastian chciał już powiedzieć, że nie pali, bo to niezdrowe, ale odruchowo sięgnął ręką do kieszeni marynarki i wyczuł w niej miękką paczuszkę.

– Jasne, częstuj się. – Sam również zapalił. Mężczyzna, od którego dostał dokumenty był dosyć niski i szczupły o młodej twarzy. Łysa głowa i skórzana kurtka zbudziły małe zdziwienie w Bastianie, który był przyzwyczajony do zupełnie innej mody. Gdy zorientował się, że gapi się na niego trochę zbyt bezczelnie zaciągnął się papierosem by ukryć zażenowanie. Gorzki smak podrażnił jego wysuszone gardło. Zamknął na chwilę oczy delektując się nikotyną. Zawirowało mu delikatnie w głowie i uspokoił się.
-Ach, i nie obawiaj się policji, właśnie ścigają twój samochód. Miejmy nadzieje, że Julka jeszcze pamięta jak ścinać zakręty. A ja tymczasem spadam, nie ty jeden chcesz się wyrwać z naszej faszystowskiej demokracji. Pewnie się jeszcze kiedyś spotkamy. – Powiedział i ruszył w stronę centrum znikając za którymś z zaułków. Bastian przez chwilę patrzył w stronę ledwie widocznych wieżowców. Miał niejasne wrażenie, że popełnił wielki błąd stawiając całe swoje życie i karierę na jedną kartę mając za wygraną… Właściwie, co?


Pociąg magnetyczny sunął bezszelestnie przez tunel próżniowy na trasie Lublin – Zurich z przepisową prędkością trzech machów, zgodnie ze standardami Unijnymi przyjętymi w poprawce 4568 B. Puste przedziały od czasu do czasu przebiegał miły dla ucha głos wirtualnej informacji pasażera oznajmiający przepisy bezpiecznego podróżowania kolejami. Wszystko było jak w zegarku. I to nie dzięki doskonałej obsługi pracowników EuroRail, a raczej z powodu braku użytkowników. Cóż z tego, że pociąg regularnie kursował co godzinę, skoro miesięcznie, wizy do Szwajcarii dostawało około stu obywateli regionu wschodnio-polskiego. Jednym z tych szczęśliwców był Sebastian Kozminsky, który starając się opanować przerażenie właśnie podawał swój elektroniczny paszport celnikowi. Według słów Juliette, wizę zhakował najlepszy programista na zachód od Loary, ale przecież sam widok munduru i laserowego pistoletu w kaburze może przyprawić o niemały stres.

– Jedzie pan w celach biznesowych panie Wollostoovich? Dobrze wymawiam? – Znudzony głos celnika przerwał ciszę.
– Tak. Mam spotkanie z jedną z szwajcarskich korporacji. – Sebastian starał się by jego angielski brzmiał jak najbardziej „wschodnio”. A w duchu powtarzał sobie, że przecież zawsze był szczęściarzem i celnik nie ma powodu sprawdzać jego siatkówki i linii papilarnych.
– Chyba wszystko w porządku, miłej podróży. – Strażnik skierował się ku wyjściu i gdy miał już opuścić przedział odwrócił się na pięcie w stronę Bastiana. Serce podeszło do gardła niedoszłemu emigrantowi. W jego głowie rodziły się już nierealne plany ucieczki, gdy tymczasem gwardzista uśmiechnął się przyjaźnie i rzucił
– Tylko pan uważa, ludzie mówią, że ich kobiety szaleją za Rosjanami. A wpaść w objęcia alpejskiej Helgi to nic przyjemnego. Hahaha – Sebastian wtórując kontrolerowi zaśmiał się tak nerwowo jak chyba jeszcze nigdy w życiu i mimowolnie zaczął sprawdzać kieszenie w poszukiwaniu papierosów.

– Stare nawyki wracają, chyba z Europejczyka znów staje się człowiekiem… – Powiedział szeptem sam do siebie. Gdy minął granicę UE odpalił papierosa, krztusząc się jak nastolatek, który pierwszy raz w życiu chce razem z kolegami za szkołą spróbować dorosłości. Wciągnął nozdrzami dym, tak pachniała wolność. Tak pachniała Szwajcaria. Tak pachniały spalone mosty…
Pierwszym, co uderzyło go po wyjeździe z tunelu była zieleń. Wszechogarniająca gama barw od morskiej po seledynową. A w tle szare, dumnie sterczące Alpy, które wydawały się całkiem spokojne, pomimo tego, że dobrze widziały, co dzieje się poza granicami Federacji. Po pół godzinie pociąg zaczął wytracać prędkość, a za oknem wieżowce Zurichu jasno błyszczały w leniwie chowającym się, purpurowym słońcu. Bastian zamyślił się. Dlaczego nigdy nie zwracał uwagi na zachody? Gdy wjechał do miasta po raz kolejny doznał szoku spowodowanego mnogością kolorów. Ściany budynków, ubrania przechodniów, nawet makijaż kobiet, wszystko to było jedną wielką mieszaniną barw, tak inną od czerni i bieli panującej w Europie. Kątem oka spostrzegł, że oprócz niego z pociągu wysiadło jedynie kilkunastu ludzi. Na peronie przywitała go urocza celniczka o ostrych rysach twarzy. Zielony mundur podkreślał jej zgrabną figurę.

– Dzień dobry, witamy w Federacji Szwajcarskiej. – Rzekła po rosyjsku z uśmiechem ukazującym białe równe zęby. Poczym wręczyła mu malutką kartę chip. – Oto pana tymczasowy dowód tożsamości, panie… Jak pańska godność? – Bastian poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Pracował kiedyś jako konsultant w instytucie do spraw wschodnich, więc rosyjski nie sprawiał mu problemów, ale uświadomił sobie, że nie pamięta swej nowej tożsamości.
– Ych… Wołostansky, Dymitr Wolostansky. – Rzekł niepewnie. W tym momencie poczuł bolesne uderzenie w okolicy żołądka. Zanim stracił przytomność, zdążył jedynie zobaczyć jak strażniczka swoimi chudymi rękoma wyprowadza kolejny sprawny cios kolbą niewielkiego karabinka plazmowego.

Potworny ból głowy i pisk w uszach towarzyszyły powrotowi świadomości. Minęła chwila nim Bastian przypomniał sobie, co się stało. Gdy się skoncentrował, rozmazany obraz zaczął układać się w oświetlony nikłym niebieskim światłem pokój. Czuł otarcia na nadgarstkach i krótkotrwałe skurcze w różnych partiach mięśni.

– Kurwa mać…. – Przeklął po polsku po raz pierwszy od czasów studiów. Oduczył się całkiem wulgaryzmów na którymś z kursów kształtujących dobry wizerunek w oczach klienta.
– Rosjanin by powiedział job twoju mać – Chrypiący głos wydobył się z ciemnego rogu pokoju. Wystraszony Bastian odruchowo wstał z twardego lóżka i momentalnie upadł z powodu przenikliwego bólu w piszczelach. Uderzył twarzą o chłodną posadzkę z tworzywa sztucznego i jęknął boleśnie.

– No i po co ci to było? Wiesz, nawet bym ci pomógł. Ale wtedy mnie wydymałeś. Pamiętasz? Wysłałem ze sto wiadomości, któraś musiała dojść. I nawet nie mam do ciebie wielkiego żalu. Chcę tylko żebyś poczuł jak to jest, gdy ostatnia nadzieja okazuje się zgubna. A teraz muszę lecieć. Miłej pogawędki z polizei. – Sebastian kątem oka dostrzegł jak Bryan dosłownie rozpływa się w powietrzu. Syk otwieranych pneumatycznych drzwi przerwał ciszę. Ciężkie buty zastukotały głucho i czyjeś silne ręce podniosły poobijanego więźnia. Przystojna twarz komendanta służby celnej nie wyrażała żadnych uczuć.
– Z kim rozmawiałeś? Masz zwidy czy ktoś tu był?- Odezwał się po angielsku.
– Nie wiem. Naprawdę – Bastian każde słowo przypłacał wzmożeniem się bólu głowy. Sztukę kłamania opanował do perfekcji pnąc się po drabinie korporacyjnego sukcesu.
– Załóżmy, że ci wierzę. Usiądź, porozmawiamy. – Celnik wyciągnął z kieszeni małą strzykawkę i bez słowa wbił więźniowi w przedramię. Painkillery i środki pobudzające w ułamku sekundy otrzeźwiły jego rozmówcę.

– Jestem komendantem straży celnej Alex Kridtt. Mam zbadać twoją sprawę. Powiedz po prostu, kim jesteś i po co chciałeś przeszmuglować się do Federacji. – Przenikliwe oczy nie przestawały świecić nienaturalnym w pewien sposób blaskiem.

– Bastian Kozminsky. Ja… Ech, szukam azylu – Czuł się jak uczeń tłumaczący się dyrektorowi po przyłapaniu na gorącym uczynku. Komendant uśmiechnął się lekko.

– Nooo przynajmniej nie kłamiesz chłopcze. Doskonale wiem, kim jesteś, sprawdziłem twoje DNA, gdy spałeś. Musieliśmy cię prześwietlić i wykonać parę testów. Ciekawa rzecz to gniazdo rdzeniowe. Przy próbie usunięcia prawie cię zabili. No nic… – Celnik wyraźnie już rozluźniony skierował się w stronę drzwi. – Za chwilę leki przestaną działać i uśniesz z wyczerpania. Pomyślimy przez ten czas, co z tobą zrobić.- Drzwi zamknęły się a pokój znów ogarnęła niebieska poświata. Bastian powoli tracił przytomność.

Tym razem zbudził się już w pokoju, który wyglądał na hotelowy. Na dużym krześle z oparciami siedział znajomy mu komendant. Przeglądał coś w swoim hologramowym komunikatorze odwrócony do niego tyłem. Przez moment Bastian myślał o irracjonalnym planie ucieczki, ale nagły atak bólu w skroni rzucił nim o łóżko. Celnik usłyszawszy to odwrócił się i rzekł
– Typowe objawy po testach na zawartość nanobotów w mózgu. Do jutra ci przejdzie. – Komendant odchrząknął – Nie mam czasu na ciebie, więc powiem krótko. Sprawdziliśmy cię dokładnie i tą twoją Juliette też. Układ jest prosty. Dajemy ci azyl i obywatelstwo Federacji, a w zamian za to wykonasz drobną przysługę. Resztę informacji masz na tym holodysku. – Rzucił mały odtwarzacz na stolik. – A gdybyś przypadkiem się nie zgodził, to mamy swoje sposoby żebyś pożałował. – Zasalutował niedbale i wyszedł z pokoju. Bastian rozejrzał się po pomieszczeniu. Meble wydawały się zwykłe, jednak różniły się czymś od europejskich. Dopiero po chwili zorientował się, że były wykonane z drewna. Wstał powoli i podszedł do niewielkiego lustra wiszącego nad krzesłem. Miał przeraźliwie bladą twarz i kilka schodzących już siniaków. Kolejna fala bólu przeszyła jego ciała. Upadł na podłogę w konwulsjach i ponownie stracił przytomność.

Dobrze wiedział, że to sen. Przez długie chwile wędrował na krawędzi jawy i rzeczywistości przez zakamarki swojej psychiki. Dopiero teraz cały strach i poczucie bezsensu tej całej afery ze Szwajcarią znalazły ujście. Czul się jak idiota. Jak bezbronne dziecko, które uciekło z domu, bo nie chciało odrabiać pracy domowej. Przed oczami majaczyła mu Juliette leząca nago z rozrzuconymi włosami. Miała pocięte żyły na szyi i nadgarstkach. Poczuł obrzydzenie i zaczął wymiotować. Widział białe ściany sądu głównego w Hadze. Z sufitu wystawały twarze członków ławy przysięgłych.
– Kara śmierci na podstawie paragrafu piątego.- Wymawiały raz po raz puste kamienne usta. Nagle na sale wkroczył jego ojciec. Patrzył ze smutkiem prosto w jego oczy.
– Tato pomóż mi… Błagam zabierz mnie stąd. – Waldemar Kozminsky milczał. Wyjął zza pleców pistolet i strzelił nim prosto w twarz syna. Po raz kolejny tego dnia ciemność opanowała Bastiana. Fioletowo czarne plamy wirowały przed oczami układając się w dawno niewidzianą twarz Bryana. Jego oczy były puste i w niewytłumaczalny sposób zimne.

– Setki wiadomości… Wydymałeś mnie – Pełne wyrzutu słowa odbijały się echem od obolałej głowy, ciągle na w pól przytomnego Kozminsky’ego. Ze wszystkich sił starał się odezwać i wytłumaczyć, że żaden z komunikatów dawnego przyjaciela nie został dostarczony. Zamiast tego wydał z siebie niezrozumiały charkot. Wizje urwały się nagle. Już w pełni świadomy podniósł się i resztką sił dowlókł do łazienki. Nie rozbierając się nawet wszedł do wanny i odkręcił gorącą wodę. Ciecz parzyła go, ale nie zwracał na to uwagi. Potrzebował oczyszczenia, bynajmniej nie fizycznego. W zbyt krótkim czasie popełnił zbyt wiele pochopnych decyzji. Chciał juz tylko odpocząć. Zamknął oczy i po raz kolejny tego dnia odpłynął z realnego świata.

Miał tak zmęczony organizm, że ledwie zauważył, iż Juliette wyjmuje go z wanny i rzuca na podłogę. Próbował coś powiedzieć, gdy zaczęła go przebierać w suche ubrania, ale wycieńczenie spowodowane potężnymi dawkami chemikaliów było silniejsze. Jedynie słabo zacisnął dłoń na jej przegubie i wyszeptał

– Zostaw… – Nie zważając na to ze sporymi problemami ułożyła go na łóżku i nakryła izolacyjnym kocem. Ostatnie rzeczą, którą Bastian pamiętał była jej smutna twarz i szmatka z środkiem usypiającym przyłożona do jego ust.


-…. I zawsze do kurwy nędzy muszę ci ratować dupę z opresji – Bał się otworzyć oczy. Chyba nigdy nie słyszał jej tak wściekłej. Stukot jej ciężkich butów wybijał niemiarowy rytm.

– i źle ci było w tej Polandii, źle ci było grzać dupę na ciepłym stołku za duże pieniądze. – Przerwała na chwilę by zaciągnąć się papierosem – Musiałeś po prostu znów wpieprzyć mi się w Zycie i zburzyć to wszystko, co sobie ułożyłam. – Dopiero po chwili zorientowała się, że juz nie śpi. Przez moment wyglądała na zmieszaną, ale szybko odzyskała rezon. Podeszła do niego i podała kilka pastylek podniesionych z niewielkiego stolika, który Bastian ledwo, co dostrzegł poprzez dziwną fioletową mgłę przesłaniającą mi obraz.

– Łykaj, Nafaszerowali cię taką ilością Deliconu, że jeszcze tydzień będziesz widział na purpurowo. – Wpatrywał się w nią z tępym wyrazem twarzy. – No bierz, pomoże ci. – Wepchnęła mu proszki na siłę prosto do rozchylonych ust. Odruchowo przełknął kalecząc suche gardło. Niespodziewanie pokój wypełnił słodki zapach przyniesiony lekkim powiewem powietrza. Sebastian skojarzył, że to kwiaty, ale nie mógł rozpoznać, jakie. Kojarzyły mu się z wczesnym dzieciństwem, lecz nie potrafił określić, z którym momentem dokładnie. Powoli powracająca wizja pozwoliła mu rozejrzeć się po pomieszczeniu. Ogromne otwarte okno zajmowało większą część drewnianej ściany. Pokój był bardzo przestrzenny, a praktycznie zupełny brak mebli dodatkowo podkreślał tę cechę. Czarna gitara basowa oparta o zdezelowany wzmacniacz kontrastowała z białą sukienką, która swobodnie opadała z ramion Juliette.

– No powiedz coś w końcu! – Krzykliwy ton przeszył na wskroś obolałego Bastiana, który z trudem starał się wydobyć z siebie chociażby szept. Jedynym, co mu się udało był cichy syk. Jego rozmówczyni zrobiła smutną twarz. Odgarnęła mu spoconą grzywkę z czoła i rzekła

– Ależ cię wymęczyli. Pomieszkaj tu jeszcze tydzień i wydobrzej. Potem będziesz musiał podjąć decyzję, co z tą ofertą od Szwajcarów. Aleś spieprzył… – Powiedziała, a następnie jednym płynnym ruchem zrzuciła z siebie sukienkę, która z cichym szelestem opadła na drewnianą podłogę. Bastian był zbyt wyczerpany by jakkolwiek zareagować. Pierwsze pocałunki na jego szyi zgrały się w czasie z efektem działania pigułek. Zanim odpłynął zupełnie zdążył wyszeptać

-Dziękuję.


– Mój błąd – Rzuciła Juliette znad nakrytego do śniadania stołu. Zdezorientowany Bastian jedynie wymruczał coś niewyraźnie i przetarł oczy. Po raz pierwszy od paru dni obudził się nie czując w swym organizmie chemikaliów.
– No, mój błąd z tymi tabletkami. Mogłam ci je dać troszkę później. – Uśmiechnęła się i ugryzła kęs grzanki.- Siadaj do stołu i coś zjedz, bo inaczej żołądek ci padnie. Po śniadaniu zastanowimy się, co z tobą zrobić.- Usłuchawszy jej, wstał z łóżka, nałożył koszulę i usiadł przy blacie. Zupełny brak apetytu i suche gardło nie pozwoliły mu nic zjeść. Łapczywie pił wodę

– Porzygasz się od takiej ilości płynów. mówię ci jedz. – Juliette przybrała ton matki strofującej syna. – Wiem, że woda mineralna w porównaniu z tymi waszymi destylowanymi, chemicznie czystymi szczynami smakuje jak nektar, ale zaszkodzi ci to. – Bastian posłusznie odstawił butelkę. Jednak nie był w stanie zmusić się do zjedzenia czegokolwiek. Odgarnął włosy z czoła i pogładził zarośniętą twarz. Po raz pierwszy od paru lat był nieogolony.

– Wiesz, nieźle ci w takim zaroście. – Rzekła Juliette i uśmiechnęła się zalotnie. Sebastian poczuł dziwne uczucie w okolicach żołądka. Później tłumaczył sobie to fatalnym stanem układu pokarmowego. Przecież nie mógł wiedzieć, że takie są pierwsze objawy miłości. Unijne normy tego w żaden sposób nie precyzowały.

– Wiesz, co się ze mną działo? – Zapytał wprost. Przez moment milczała. Następnie odezwała się niepewnym głosem

– Hmm… Z tego, co mi wiadomo przesłuchiwali cię długo. Na pewno miałeś operacje, grzebali ci coś przy gnieździe rdzeniowym. Dostałeś potężną dawkę przeróżnych narkotyków, możesz być osłabiony przez tydzień. Pamiętasz, jakie dostałeś ultimatum? – Spojrzała na niego pytająco.
– Yyy… Tek komendant. Chciał jakąś przysługę. Zostawił jakiś dysk. – Juliette uśmiechnęła się

– Wiem, pozwoliła sobie go przejrzeć. W skrócie – masz jeszcze sześć dni na decyzję, czy zostaniesz ich propagandową marionetką, czy też wywalą cię na zbity pysk tuż za granicą. Kuszące alternatywy, nie? – Powiedziała drwiąco. Bastian zamknął oczy. Wszystkie złudzenia pierzchły. Z jednego propagandowego kraju trafił wprost do drugiego. Poczuł jak opuszczają go resztki sił i motywacji. Spuścił głowę.

– Gdzie my w ogóle teraz jesteśmy? – Dopiero w tym momencie zaczęło go to zastanawiać. Juliette po raz kolejny obdarzyła go uśmiechem pokazując dwa rzędy białych równych zębów.

– Och, to mój mały azyl. Spędzam tu wakacje i hoduję tulipany. – Sebastian doznał olśnienia. Jego matka hodowała te kwiatki w swoim domu w Anglii. Miał wtedy ledwie trzy lata, ale pamiętał doskonale zielony, równo ostrzyżony żywopłot i pełen ogród tulipanów. Z zamyślenia wyrwał go chrypiący głos

– Co nie zmienia faktu, że jesteś udupiony, namotałeś mi w szwajcarskich papierach i musimy znaleźć wyjście z tej sytuacji. – Bastian oparł czoło o blat stołu. Miał ochotę po prostu siedzieć tak i nie myśleć o niczym, lecz zapach kwiatów wciąż przypominał mu matkę. Tęsknił za nią rzadko. Gdy dostał się do elitarnej szkoły w Warszawie i zamieszkał w internacie kontakt z rodzicami miał jedynie dwa razy w roku. Dwa lata później rozwiedli się, więc musiał dokonywać wyboru. Ferie z matką w Dover, czy z ojcem w Lublinie. Odzwyczaił się od nich i usamodzielnił. Kilkanaście lat później, gdy dowiedział się od Bryana o epidemii na wyspach starał się użyć wszystkich znajomości i wpływów ojca by wydostać matkę z odciętej od świata Zjednoczonej Europejskiej Republiki Brytyjskiej. Zdołał jedynie dowiedzieć się, że została zatrzymana na lotnisku Heathrow. Testery wykazały, że była zarażona. Została skierowana do ośrodka leczenia w celu kwarantanny, ale Bastian dobrze wiedział, że na wirus NHA zwany również szkockim trądem nie było lekarstwa. Pod dwóch dniach od zarażenia ciśnienie tętnicze wzrastało a akcje serca osiągała krytyczne maksimum. Niekontrolowane wybuchy agresji i słowotok opanowywały każdego zainfekowanego. Taki stan trwał kilka tygodni, nawet do miesiąca czasu. Następnie następowało drastyczne zmniejszenie tętna i spadek temperatury ciała. Ataki torsji i zawroty głowy towarzyszyły kolejnej fazie rozwoju wirusa. Potem ciało zaczynało gnić i wiotczeć. Przez około dziesięć dni, zakażony musiał patrzeć jak kolejno odpadają jego członki, a on sam odurzony wydzielaną na przemian przez jego ciało melatoniną i adrenaliną miotał się pomiędzy stanem senności i nadmiernego pobudzenia. Śmierć następowała w dwojaki sposób. Mózg przestawał pracować w czasie pół snu, lub, gdy stężenie adrenaliny przekraczało maksymalną dawkę nawet kilkukrotnie, zainfekowany padał z wycieńczenia miotany drgawkami i skurczami mięśni. Bastian nie lubił o tym myśleć. Pożegnał się z matką kasując jej zdjęcia ze swojego komputera. Po paru latach przestał o niej zupełnie myśleć. Aż do dnia, gdy w mały domku stojącym u podnóży Alp poczuł zapach tulipanów

– Hej! Obudź się! Musimy coś poradzić na twoją sytuację. – Głos Juliette sprowadził go z powrotem do rzeczywistości. Podniósł głowę i patrząc pusto w jej oczy rzekł

– Nie mam pojęcia. Jestem rozjebany na kawałki.

– Od kiedy ty przeklinasz? No to poskładam cię do kupy. – Powiedziała, a następnie skierowała się w stronę jednej z dwóch par drzwi znajdujących się w pomieszczeniu. Otworzyła je na oścież a do środka wpadł powiew rześkiego powietrza niosąc kolejną dawkę zapachu tulipanów.

– Wyłaź na zewnątrz. Te góry potrafią wyleczyć ze wszystkiego. – Sebastian posłuchał sie i wyszedł na werandę. To, co zobaczył zaparło mu dech w piersiach. Strzeliste szczyty o przykrytych śniegiem szczytach błyszczały jasno w październikowym słońcu. Było mu chłodno, ale właśnie tego teraz potrzebował. Spokoju i chłodu. Zamknął oczy i wciągnął powietrze głęboko do płuc. Starał się nie myśleć o tym, co wydarzy się dalej.

Te kilka dni w alpejskim raju minęły im szybko. W porze obiadowej jadali śniadania, siedząc przy stole, rozmawiając o niczym i unikając tematu przyszłości, w czym pomagała im pokaźna spiżarnia pełna słodkiego wina. W nocy kładli się na deskach werandy okryci ciepłem kocem i paląc wspólnego papierosa wspominali dawne czasy, co kończyło się zwykle seksem i cichymi szeptanymi prośbami. Brakowało im tego samego, kogoś, kto będzie czekał niezależnie od tego czy zaistnieje szansa na to, że powrócą. Kogoś, kto w rzeczywistości, która kradnie każdy kawałek życia i zmienia go w zgodny standardami element propagandy, będzie mógł dać chociaż niewielki kawałek czegoś prawdziwego. Nawet jeśli miały to być tylko wspomnienia i czcze obietnice powodowane zbyt dużą alkoholu i endorfin.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz