Trupiarz

Księżyc był w nowiu. Ciemna noc otaczała ze wszystkich stron migoczące płomienie. Mogłoby się wydawać, że czerń wręcz pożera światełka. Cmentarz był lustrzanym odbiciem nocnego nieba, na którym gwiazdy toczyły zawziętą walkę z gęstymi chmurami. Taflą zwierciadła była lekka mgła unosząca się ponad nekropolią. Trupiarz siedział na swoim ulubionym grobie. Nagrobek przeżył dwa stulecia. Po jego marmurowej powierzchni nieraz już deptały żołnierskie buty. Dwie wojny światowe nawet nie pozostawiły rys. Być może mogiła przetrwałaby i tysiąc lat. Proboszcz jednak był silniejszy od dziejowych huraganów. Nazwisko Goldbaum brzydko komponowało się z tłem. Trupiarz własnoręcznie starł pilnikiem wszystkie starannie wygrawerowane litery. Ksiądz wynagrodził go za ciężką pracę słodkimi lodami. Ale to nie łakocie były najważniejsze. Bezimienny grób stał się miejscem niczyim. Czy można więc winić biednego chłopaka o to, że przywłaszczył sobie tak wygodne łóżko? Leżał na zimnej płycie całymi nocami i wpatrywał się w małe plamki gwiazd. Wyobrażał sobie, że kiedyś „Bozia” ześle te kosmiczne ogniki na jego pochówek. I nawet ksiądz nie będzie miał tak pięknych zniczy. A przecież nikt nie jest tak szanowany na wsi jak kaznodzieja. Trupiarz zawdzięczał mu życie. Gdy matka zostawiła go przywiązanego do drzewa w parku niczym psa, chłopak przez tydzień modlił się o zbawienie. I to właśnie chudy ciemnowłosy mężczyzna w koloratce przeciął drut wżynający się głęboko w skórę. Po kilkunastu dniach na plebanii wrócił do zdrowia. Jednak psychika została doszczętnie zniszczona. Nie wiedział kim jest. Nie pamiętał nic. Miał problemy z logicznym rozumowaniem. Ksiądz wybawiciel chciał odesłać Trupiarza do specjalnego zakładu. Nie stało się tak, jedynie dzięki grabarzowi i jego żonie. Polubili chłopaka, być może dlatego, że nie mogli mieć dzieci. Złośliwe języki mówiły jednak, że potrzebowali służącego. W każdym razie, niemalże równo dziesięć lat później przybrany ojciec zmarł. Młodzieniec nie uczęszczał do szkoły, więc musiał przejąć obowiązki po rodzicu. I stąd właśnie przezwisko. Dzieciaki ze wsi biegały za nim krzycząc „Trupiarzu, Trupiarzu śpisz na cmentarzu”. Potem w ruch szły kije i kamienie. Ale to nie było ważne. Miał swoje łóżko. Co dzień, tępym scyzorykiem wyżynał w kamieniu kolejne litery. Brakowało tylko dwóch ostatnich wyrazów epitafium.

Tej nocy jednak nie grawerował swych kaligraficznych znaków. Leżał na wznak z rozłożonymi rękoma. Był zmęczony. Cały dzień grzebał ofiary wypadku samochodowego. Pijany kierowca wracał ze spotkania rodzinnego. Wiózł żonę i trójkę potomstwa. Latarnia niespodziewanie wybiegła na środek jezdni i wbiła się w silnik. Motor przebił deskę rozdzielczą miażdżąc obydwoje przednich pasażerów. Dzieci siedzące z tyłu zmarły na wskutek nagłego szarpnięcia. Hamowanie ze sto pięćdziesiątki na długości niecałych dwóch metrów. Neurony w mózgu nie mogły tego wytrzymać. Trupiarz znienawidził za to sprawcę wypadku. I nie z przyczyn etycznych. Bynajmniej. Po prostu miał dużo roboty jednego dnia. Teraz odpoczywał rozmyślając nad własnym pogrzebem. Założył ręce pod głowę. Spojrzał na ledwie widoczny w blasku gwiazd pomnik płaczącego anioła. Rzekł półszeptem

– Trupiarz się pyta ciebie. Kto mnie zasypie czarną ziemią? Kto biednego Trupiarza ubierze w garnitur? – W tym momencie żal ścisnął jego serce. Jedyne ubranie jakie posiadał to brudny strój do pracy oraz kraciasta koszula i przykrótkie dżinsy na wizyty w kościele. Zrobiło mu się przykro.

– Aniołku jak myślisz? Czy Kasia przyjdzie do biednego Trupiarza z ładnymi kwiatami? Jeśli pochowają Trupiarza w dżinsach to Kasia się będzie śmiać. Trupiarz nie chce! – Chłopak wybuchnął płaczem. Wizualizował przed oczami siebie samego leżącego w trumnie. Przez flanelowy materiał ubrania wyczuwał wyraźnie zimny drut. Ranił jego nadgarstki wżynając się z każdym ruchem ręki. Dookoła stały dzieciaki ze wsi. Śmiały się i pokazywały palcami.

– Trupiarzu, Trupiarzu śpisz na cmentarzu – najgłośniej wrzeszczał Antek Byliniak. Piegowaty chłopak, syn miejscowego rzeźnika. To właśnie on wymyślił charakterystyczny pseudonim. Wcześniej ksiądz ochrzcił go imieniem Grzegorz, bo właśnie w dzień tego świętego został odnaleziony. Lecz nikt poza przybranymi rodzicami tak go nie nazywał. A już na pewno nie rówieśnicy. Wychowanie na prowincji robi swoje. Każdy kto odstaje od przeciętności musi być napiętnowany. Skutki kompleksów małomiasteczkowych rodzin. I tak żony bite przez mężów alkoholików musiały wypominać sąsiadkom romanse i nieślubne dzieci. Powoływały się na święty sakrament małżeństwa. Mężczyźni chorzy na impotencję szydzili i znęcali się nad homoseksualistami. „Bo pedały hivy i inne ejdsy roznoszą, w kościele tak mówili.” Dziewczęta, które oddawały się każdemu za przejażdżkę nowym Volkswagenem wyzywały od cnotek wszystkie w miarę porządne koleżanki. Te odgryzały się tekstami o kurwach i lodziarkach. Niezmiennie od lat ta sama bajka. Lecz Trupiarz nie zwracał na to uwagi. Przybrany ojciec nauczył go, że w życiu jest ważna tylko religia i ciężka praca. To co mówią kąśliwe języki liczy się tylko w tym świecie. W Raju pan Jezus nagrodzi pokornych i posłusznych. Chłopak nie rozumiał tego. Ale nikt nie nauczył go innego sposobu postępowania. Nie pamiętał nic sprzed dnia w którym został uwolniony z drucianych więzów. Jedynie czasem w snach potrafił dostrzec zapłakaną twarz kobiety. Przepraszała za to, że zostawia go na śmierć. Nic więcej. Nawet nie próbował sięgać do tego co wcześniej. Bo i po co? Miał swoją łopatę, medalik z Bozią oraz mały pokój w piwniczce pod zakrystią. Dom jego opiekunów zabrali dziwni ludzie w garniturach. Powiedzieli, że musi spłacić długi starego grabarza, który przepuszczał każdy grosz w karty. Trupiarz nie tęsknił za tamtym miejscem. Ciocia Marysia – bo tak nazywał przybraną matkę – zawsze w nim płakała. Teraz mieszkała razem ze swą siostrą w sąsiedniej wsi. Często odwiedzała chłopca. Zawsze przynosiła słodkie ciasto i głaskała go po rozczochranych włosach. Powtarzała wtedy, że stał się już mężczyzną i jest z niego dumna. Ale z każdym dniem coraz mniej tęsknił za kobietą, która go przygarnęła. Jej miejsce w sercu powoli zajmowała Kasia. Jedyna córka lokalnego farmera, który uprawiał tytoń. Chłopcy ze wsi mawiali, że jest „po ojcu bogata, po matce cycata”. Gdy odrzucała ich zaloty po cichu dodawali trzeci rym – „z charakteru szmata”. Dziewczyna nie zwracała uwagi na pochodzących z biednych wiejskich rodzin rówieśników. Jeździła na dyskoteki do miasta i ubierała się w drogie ubrania. Co niedziela olśniewała parafian nowymi butami, płaszczem albo kapeluszem, traktując kościelne nawy jak wybieg modelek. Starsze kobiety wzywały wtedy imię swego boga i czyniły znak krzyża mając nadzieję, że „Maryja święta nad świętymi, dziewica zawsze” wybaczy jej grzechy. Jakże mogłoby czynić inaczej. Niejedna z nich kilkadziesiąt lat wcześniej sama była podobna do „tej bezwstydnej Kaśki” i słyszała identyczne teksty od cnotliwych matron. Błędne koło zatacza pełny obrót co kolejne pokolenie. Trupiarz w czasie mszy stał zawsze na balkonie obok organisty. Bał się dzieci ze wsi, które choć młodsze od niego o parę lat, w grupie potrafiły dotkliwie pobić. Wychylał się nieznacznie zza balustrady i nieśmiało spoglądał na Katarzynę, która jak zwykle wchodziła do świątyni pod ramię ze swym ojcem. Dosadnie dawała tym do zrozumienia, że żaden z młodzieńców nie ma u niej szans. Należała do ojca. Przynajmniej w niedzielne południe. W piątkowe wieczory mógł mieć ją każdy przystojny facet w garniturze wartym więcej niż dobra pensja. Trupiarz, który jakby to powiedzieli socjologowie był „totalnie aspołeczny”, sam wyrobił sobie o niej opinię. Widział w niej drugą „Bozię”. Nocami, gdy leżał na swym grobie wpatrywał się w figurę Madonny trzymającej na rękach Chrystusa. Twarz Marii zastępowała wyniosła i gładka buzia Kasi. Zbawiciel za to patrzył w niebo niebieskimi oczyma Trupiarza. Gdy wracał do rzeczywistości ganił się za swe wizje.

– Zły Trupiarz. Ksiądz by cię skrzyczał. Ciocia Marysia i wujek Grabarz też by krzyczeli. I może pasem bili. Nie wolno. Bozia jest święta – jedynie nocne zwierzęta mogły usłyszeć pokutne żale chłopca. Te same stworzenia, które niegdyś obwąchiwały omdlałe ciało siedmiolatka przywiązanego do drzewa. Echo odbijające się od drzew zdawało się jeszcze wtedy powtarzać wypowiedziane drżącym głosem słowa

– Wybacz synku. Tak będzie lepiej.


Tej nocy Trupiarz miał zły humor. Złamał się scyzoryk, którego używał do rycia swego epitafium. Pękł z trzaskiem, a złamane ostrze poszybowało w noc jak łuska wyrzucona z karabinu. Gdyby chłopak umiał kląć, uczyniłby to. Jedynie wydał z siebie nieartykułowany, krótki krzyk. Zeskoczył z nagrobka i pobiegł przed siebie. Znał alejki cmentarza na pamięć. W minutę znalazł się po drugiej stronie bramy prowadzącej do niewielkiego parku, należącego niegdyś do miejscowego ziemianina. Legenda mówi o tym, że stary szlachcic pochował opodal ogrodu swych czterech wnuków, którzy zginęli w czasie wojny bolszewickiej. Potem spoczął tam on sam oraz członkowie rodziny. Miejscowi zaczęli również oddawać ziemi swych bliskich w tamtym miejscu. Po kilkudziesięciu latach powstał spory cmentarz. Nawet ludzie z miasteczek oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów woleli grzebać swych bliskich w nekropolii owianej legendą. Pragnienie uczestniczenia w niesamowitych historiach jest silniejsze od zdrowego rozsądku.

Trupiarz przystanął na moment i złapał oddech. Zorientował się, że wciąż ściska w dłoni zepsuty nóż. Oparł się o stojące najbliżej drzewo. Ręką wyczuł delikatne wyżłobienie w korze. Wyglądało ono tak, jak gdyby ktoś wielokrotnie ocierał o nie napięty sznurek. Albo drut. Poczuł dziwne uczucie niepokoju i przeszedł kilka kroków dalej. Miał niejasne przeczucie, że to drzewo jest w jakiś sposób złe. Miał już wracać do swego pokoju w piwnicy gdy usłyszał głośny śmiech. Zlokalizował jego źródło obok starej zepsutej fontanny, na niewielkim brukowanym skwerku. Piątka młodych ludzi siedziała na ławkach, a obok stał zaparkowany samochód. W rękach trzymali butelki z piwem. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny, wszyscy w wieku niecałych dwudziestu lat. Trupiarz pochylił się i zakradł bliżej, ukrywając się za zaniedbanym żywopłotem. Zrobił to z czystej ciekawości. Nigdy nie miał przyjaciół.

– Ej ludzie, chyba się przejedziemy w trójkę, żeby nasze gołąbki miały czas pogruchać. – Powiedział jeden z nich, niski chłopak o szczupłej twarzy, którego jasne włosy wydawały się być wręcz białe przez światło rzucane z wnętrza auta. Pozostali odpowiedzieli śmiechem. I rzeczywiście, wsiedli do samochodu i odjechali, nim Trupiarz zdążył się im przyjrzeć. Ledwie dostrzegał pozostałą parę, która teraz pochylała się nad marmurowym stolikiem. Tym samym, na którym sto lat temu dziedzic okolicznych włości grywał w szachy z carskim namiestnikiem. Zawsze używał czarnych. Młodzi ludzie woleli kolor biały. Wciągali proszek raz jednym, raz drugim nozdrzem.

– Ej, mała, nie przesadzasz? Łeb ci pierdolnie od takiej dawki. – Przerwał ciszę chrypiący głos.

– Dobra, masz rację, ostatni niuch. – Odpowiedziała dziewczyna. Trupiarza przeszył paraliżujący dreszcz. Nie. To niemożliwe. To nie mogła być ONA.

– Kurwa, to nie są żarty! Nie dociera do ciebie? – Tym razem skarcenie brzmiało ostrzej.
– Wal się. Moje życie. Ćpam ile chcę. – Już nie miał wątpliwości. To była Kasia. Jedyna. Cudowna. Piękna. Madonna z kościelnego obrazu. Nie rozumiał co robi z tym obcym chłopakiem, o tej porze w ciemnym parku. Mimo to, zaczynało mu się to nie podobać. Głośne pociągnięcie nosem. Potem drugie.

– Ej, ej, ej. Bo wygarniesz. ZOSTAW TO DO KURWY NĘDZY! – Plask policzkowanej dziewczyny rozszedł się po parku. Trupiarz zareagował mechanicznie. Jak każdy mężczyzna, który widzi gdy ukochana kobieta jest krzywdzona. Jest dotykana przez obcego. Testosteron i adrenalina uderzyły do głowy. Krew zaszumiała w uszach. To był zwierzęcy odruch. Dwa długie kroki i skok. Nie czuł jak paznokcie przebijają wnętrze dłoni gdy mocniej ścisnął rękojeść scyzoryka. Jak w zwolnionym tempie obserwował chłopaka, który zaniepokojony nagłym hałasem łamanych gałęzi zerwał się na równe nogi. Ostrze weszło pod obojczyk. Jak w masło. Trupiarz zawisnął na nożu całym ciężarem ciała wżynając metal w żebra i część obojczyka. Razem upadli na zimny chodnik. Chwila szamotaniny. Okropny dźwięk scyzoryka przekręcanego w kości. Kolejny cios. Rozcięta tętnica szyjna. Koniec. Cisza. Wstał z kolan i podszedł do ławki. Amfetaminowa Madonna leżała w nienaturalnej pozycji na ławce. Jej skroń drgała. Z nosa ciekła strużka krwi przyozdobionej białym pyłem. Podszedł bliżej. Pochylił się. W nikłym świetle nocnego nieba przyglądał się delikatnej twarzy dziewczyny. Z namaszczeniem dotknął zakrwawionymi palcami jej policzka, niczym dziecko otwierające swój komunijny prezent. Przesunął opuszkiem po jasnej cerze. Zostawił czerwony ślad. Jej szeroko otwarte oczy wyglądały jak pozbawione tęczówek. Rozszerzone źrenice były wielkości małej monety. Patrzyła w nieokreśloną pustkę. Trupiarz zjechał dłonią na jej szyję. Szalejący puls prawie odrzucił jego palce. Kierował rękę coraz niżej. Dotyk miękkiego dekoltu sprawił, że fala gorąca przeszła jego ciało. Wstrzymał oddech. Wełniany sweterek usunął się pod naporem palców. Nastoletnia pierś podnosiła się i opadała w rytm przyspieszonego oddechu. Trupiarz odpłynął do innego świata…

– Kurwa mać! Tam ktoś jest!

Rozchylił usta. Skóra była słona i wilgotna. Pomyślał, że tak powinna smakować komunia w kościele.
Mój boże! Krzysiek leży martwy!

Sunął językiem w górę. Zlizał z policzka krew. Lekko ugryzł delikatną, młodą skórę.

– To zboczeniec. To jakiś pierdolony zboczeniec!

Gdy dotknął jej warg, całkiem stracił panowanie. Wplótł zakrwawione palce w jej włosy. Miękkie, chłodne i pachnące perfumami.

– Zabiję cię psychopato!

Drugą ręką przesuwał wzdłuż środka ciała. Nawet przez ubranie czuł ciepło jej skóry. Twardy brzuch. Coraz goręcej. Wsunął dłoń pod dżinsowe spodnie. Instynktownie sięgnął dalej. Gdy poczuł ucisk ud, spadł pierwszy cios. Kolejny. Potem buty. Nie czuł bólu. Przyjemny szum wypełniał głowę, a delikatne ciarki błądziły po ciele. Gdy pękały żebra myślał o słonym smaku Jej skóry. Głowa trzasnęła. Czy istnieje coś bardziej miękkiego od piersi nastoletniej dziewczyny? Ostatnie uderzenie. Zakrztusił się własną krwią.

– Ludzie, bierzcie Kaśkę i spierdalamy jak najszybciej.

Tupot butów. Mijali kolejne drzewa. Gałązki raniły ich twarze. Minęli zdobioną bramę cmentarza. Płaskorzeźba wykonana w brązie przedstawiała groteskowy taniec kostuchy z ludźmi.

– Wracajmy po Krzyśka. To nasz kolega do kurwy nędzy! To BYŁ nasz pierdolony kolega.

Ktoś potknął się o grób. Trzasnęło tłuczone szkło. Posypały się liście wiązanek.

– Boże ona umiera. Nie powinniśmy zostawiać im całego towaru.

Kolejno przeskakiwali przez niepozorny marmurowy grób. Nie było na nim zniczy, ani kwiatów. Napis na płycie był całkiem nieczytelny. Tak, jak gdyby ktoś starł go pilnikiem.

– Pierdolę to! Dzwonie na psy, nie wytrzymam, dzwonie na psy.

Wyryte nożem litery były niewidoczne w słabym świetle. Nieregularne kształty były na swój chaotyczny sposób wręcz piękne. Zapewne jakiś mistrz kaligrafii wyraził by swój podziw na ich widok. Lecz nie zrozumiałby niedokończonego epitafium. A gdyby nawet pojął znaczenie słów, nigdy nie domyśliłby się, jak lekko niedorozwinięty chłopiec o zniszczonej psychice, mógł napisać coś takiego.

Kto umrze w ramionach młodej dziewczyny ten nigdy…

Brak komentarzy

Dodaj komentarz